Niedawno wymyśliłem dobre w mojej opinii określenie na siebie z czasów liceum – pożyteczny kujon. Taki, który jest niezły w wielu dziedzinach i w każdej z nich stara się doskonalić. Jest bardzo aktywny, ta aktywność przynosi efekty, ale jego działania są rozproszone, doraźne i nieukierunkowane na żaden konkretny cel. Przede wszystkim jednak nie zastanawia się on za bardzo nad tym, co się stanie w momencie, kiedy w końcu trzeba będzie podjąć jedną z najważniejszych w życiu decyzji. Tę, która w znacznym stopniu ma zaważyć o przyszłej zawodowej drodze.
Konkursy, olimpiady przedmiotowe, gra w teatrze, drużynie piłkarskiej i zespole pop-punkowym absorbowały mnie na tyle skutecznie, że na poszukiwanie swojej drogi poświęcałem znikomą ilość czasu. Kiedy w trzeciej klasie liceum przyszło mi dokonać pierwszego poważnego wyboru, tj. wypełnienia deklaracji przedmiotów zdawanych na maturze, jak na pożytecznego kujona przystało zdecydowałem się na podstawowy pakiet humanisty (j. polski, historia, j. angielski, WOS, wszystkie na poziomie rozszerzonym), otwierający większość kierunków, na jakie można aplikować po zakończeniu ogólnej edukacji na tym profilu. Wśród nich znajdowała się także perła w koronie uniwersyteckiej oferty – prawo.
Wyniki matur okazały się bardzo dobre, efekem czego mogłem wybrać każdy humanistyczny kierunek z bogatej oferty publicznych uczelni. Do końca wahałem się na co postawić – z jednej strony zamiłowanie do pisania skłaniało mnie ku dziennikarstwu, z drugiej doświadczenie zdobyte podczas wakacyjnej pracy w kancelarii, gdzie pracują moi rodzice (tytuł wpisu jest nawiązaniem do popularnego w kręgach zwolenników męskiej mody żartu, moi rodzice są pracownikami kancelarii, ale nie mają wykształcenia prawniczego) w połączeniu z perspektywą uzyskania konkretnego i prestiżowego zawodu przemawiały za prawem. Po długim namyśle ostateczny wybór padł na drugą opcję.
Nigdy nie miałem problemów z nauką, dopóki nie rozpocząłem studiów. Okazało się, że wszelkiego rodzaju przedmioty stricte prawnicze (jak np. obowiązkowy na pierwszym semestrze Wstęp do Prawoznawstwa) stanowią dla mnie barierę, której pokonanie kosztuje ogromną ilość wysiłku i jest niezwykle frustrujące. Nagle okazało się, że anglosaskie, paremiczne niebo ma jednak limit w postaci stawiającej niezwykle silny opór prawniczej materii. Dla mnie, jako osoby łapiącej do tej pory niemalże w lot tajniki każdej dziedziny, był to nie lada cios.
Pierwszy rok przetrwałem głównie dlatego, że większość przedmiotów stanowiła ogólne wprowadzenie do prawa (dużo było historii myśli politycznej, ustroju jak i prawa, którą w znacznej mierze znało się z rozszerzonego kursu historii w liceum). Dzięki sukcesowi w ogólnopolskiej Olimpiadzie Historii Państwa i Prawa (do dziś nie wiem jakim cudem mnie i mojemu koledze się to udało) zapewniłem sobie stypendium, które osładzało nieco trudy zmagania się z paragrafami i ustępami. I tak, prawie jak w Biblii, minęły dwa semestry, rok pierwszy.
Drugi rok rozpoczął się mocnym uderzeniem, przedmioty okołoprawne ustąpiły miejsca zawodnikom wagi ciężkiej w postaci prawa cywilnego, karnego i administracyjnego, w asyście o wiele lżejszych pod względem ważności, ale w opinii prowadzących równie ważkich przedmiotów jak np. organy i instytucje ochrony i pomocy prawnej. Niezdanie egzaminu z tego ostatniego było kroplą, która przelała czarę goryczy. Uświadomiłem sobie, że nie mam na tyle samozaparcia, by kontynuować naukę na studiach prawniczych, co wiązało się z kolejnymi wyrzeczeniami, zwiększeniem nakładu sił potrzebnych do zaliczania następnych etapów i cosemestralnego resetu twardego dysku, by starczyło miejsca na nowe dane. Przede wszystkim jednak uświadomiłem sobie coś niezwykle ważnego – mianowicie to, że praca prawnika nie jest dla mnie. I że nie ma w tym niczego złego, bo przecież nie muszę już być jak ten pożyteczny kujon – od wszystkiego.
To co działo się później, jest większości z Was bardzo dobrze znane (a jeśli nie, to moją blogową historię znajdziecie w tym wpisie). Mamy początek sierpnia, większość uczelni zakończyło już swoją rekrutację na studia pierwszego stopnia i jednolite magisterskie, efektem czego od października wiele tysięcy osób rozpocznie swoją przygodę z prawem. Jedni, dzięki swej pasji, zaangażowaniu i nakierowaniu na osiągnięcie konkretnego celu staną się w przyszłości świetnymi mecenasami, sędziami czy notariuszami. Drudzy, posiadając w swych rodzinach tradycje prawnicze, wykonają pierwszy krok na drodze pokoleniowej sztafety, spełniając tym samym pokładane w nich oczekiwania (broń Boże nie odmawiam im kompetencji do bycia także świetnymi specjalistami). Dla trzecich zaś te studia mają być przepustką do lepszego świata, który, wraz ze wszystkimi korzyściami, czeka na nich z otwartymi ramionami, jeśli tylko uda im się rzeczone studia ukończyć. Tych, prawdopodobnie, będzie najwięcej. I to wśród nich pojawić się może największy odsetek ludzi, którzy, dzięki studiom, szczerze znienawidzą wszystko co związane jest z prawem.
Jeden z niemieckich teoretyków prawa Gustaw Radbruch (twórca koncepcji wyższości prawa naturalnego nad stanowionym, która pozwoliła m.in. osądzić hitlerowskich zbrodniarzy po II WŚ) powiedział kiedyś, że z prawem, jako dziedziną stricte akademicką jest jeden poważny problem – przeciętny człowiek ma o niej bardzo mgliste pojęcie, dopóty nie przyjdzie mu jej studiować. Współcześnie nadal studia są dla wielu osób złotym kluczem, który w magiczny sposób otwiera osobie posiadającej go wszystkie drzwi. I nieważne jest to, że coraz więcej jest przykładów ludzi, którzy osiągają wielkie rzeczy rezygnując z tradycyjnej ścieżki akademickiego rozwoju. W tym układzie dorzucenie do wspomnianych studiów określenia “prawnicze” to jak wysadzenie tego złotego klucza diamentami. A przecież tylko głupi chciałby z takiego drogocennego narzędzia zrezygnować, nieprawdaż?
Wizytując bibliotekę mojego dawnego wydziału celem gromadzenia materiałów do licencjatu, natrafiłem na moich kolegów z grupy dziewiątej, oczekujących na ostatni w ich uczelnianej karierze egzamin. Kiedy podszedłem, by się przywitać i życzyć im szczęścia, jedna z moich koleżanek zapytała mnie: “Cześć Dawid, przyszedłeś się z nas pośmiać?”. To niby rzucone pół-żartem, pół-serio stwierdzenie okazało się strasznie gorzkie, kiedy wróciłem do niego myślami następnego dnia. Dla części moich kolegów, którzy mimo przeciwności postanowili pozostać wiernymi swojemu pierwszemu wyborowi, dzisiejsza perspektywa nie różni się zbytnio od tej, jaką mieli podejmując studia. Są rozgoryczeni, że ich wyobrażenie rozbiło się o ostry klif niewdzięcznego rynku, który co roku z jednego tylko wydziału we Wrocławiu przyjmuje około 300 osób. W Polsce mamy kilkanaście innych publicznych uczelni, które posiadają w swojej ofercie studia prawnicze i które także wypuszczają podobną ilość absolwentów. A biorąc pod uwagę także studentów uczących się na prywatnych uczelniach, liczba potencjalnych konkurentów w walce o miejsce na aplikacji jeszcze wzrasta. Płynie z tego jeden wniosek – jeśli nie masz umocowania, musisz być najlepszym jak tylko się da. A czy da się być najlepszym, kiedy nie lubi się tego co się robi?
Jeśli miałbym wybrać jedną myśl, którą chciałbym, byście zapamiętali z mojego przydługiego wywodu, to ta, by nie być pożytecznym kujonem. Nie tracić czasu na rozdrabnianie się, tylko część czasu poświęcać na szukanie swojej drogi. Znaleźć w sobie siłę, by, niczym Laska z kultowych “Chłopaków…” zadać sobie to ważne, ale to bardzo ważne pytanie – co lubię w życiu robić? Potem zacząć to robić. A jeśli rzeczywistość okaże się zbyt brutalna dla wymyślonego scenariusza, to poszukać innego. Wszak jedyną stałością dzisiejszego świata jest to, że wszystko się zmienia.
Po rezygnacji ze studiów postanowiłem nie wtopić po raz drugi – biegałem od wydziału do wydziału i wizytowałem w charakterze wolnego słuchacza zajęcia na różnych kierunkach. Dopiero wiedząc z czym je się poszczególne z nich, byłem w stanie podjąć właściwą decyzję co do mojej dalszej akademickiej drogi. I z perspektywy trzech lat spędzonych na wrocławskim MISHu z Komunikacją Wizerunkową jako kierunkiem wiodącym mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że był to dobry wybór. Gdybym został na prawie, dziś prawdopodobnie zasiliłbym grono niezadowolonych absolwentów tego kierunku. A tak, zamiast przeciętnym prawnikiem, mam szansę stać się jednym z niewielu w tym kraju specjalistów od męskiej mody.
Droga ku temu co prawda jeszcze daleka, jednak mnie w ogóle się nie spieszy. Mam pełne przekonanie, że jestem na tej właściwej 🙂
Jeśli interesuje Cię moja ocena tej decyzji z perspektywy czasu, to znajdziesz ją w tym filmie:
Zdjęcia zrobiono w pobliżu budynku D Wydziału Prawa i Administracji UWr
Foto – Adam Ptak
Koszula – Miler
Okulary – H&M
Aktówka – Sartolane
Zegarek – Daniel Wellington
Szorty – Zara
Buty – Massimo Dutti (podobne)
Dawid, bardzo fajny wpis. Nie miałem pojęcia, że masz za sobą tak ciekawą przeszłość. Druga sprawa. Twoje wpisy czyta się z ogromną przyjemnością. Masz do tego dryg, tak jak i z resztą do kreowania swojego wizerunku. Wróżę Ci świetlaną przyszłość w branży modowej.
( ͡° ͜ʖ ͡°)
Bardzo się cieszę, że wpis Ci się podobał! W najbliższym czasie na blogu pojawi się więcej dłuższych tekstów, więc zapraszam do śledzenia 🙂
Z jaką reakcją otoczenia, rodziny się spotkałeś po rzuceniu prawa? Bo w moim przypadku niechęć i rozczarowanie i zawód to eufemizmy wielkości Himalajów 🙁
Łączę się w bólu – ja również stałem się “studentem wyklętym”. Nie zmieniły tego nawet świetne wyniki na kolejnym kierunku.
Ale trzeba robić swoje, tak powinno rozumieć się #yolo 🙂
Wielkie dzięki Kamilu za to pytanie! Jako że studia prawnicze są dla wielu osób synonimem przysłowiowego “Złapana Pana Boga za nogi”, nie dziwi więc, że wiele osób reaguje na informację o rezygnacji z nich w ten sposób.
W moim przypadku moi najbliższi potrzebowali nieco czasu, by się z tą myślą oswoić, choć w pierwszych miesiącach było naprawdę trudno, jak z katarynki płynęły argumenty, że stracę dwa lata, że może bym jednak te stuudia skończył, że wielu chciałoby być na moim miejscu, a nie może etc.. Miałem jednak coś, co pozwoliło mi ten niewdzięczny okres przetrwać – alternatywę w postaci bloga, który w tamtym czasie zdążył już zaznaczyć swoją obecność w polskim internecie. Równocześnie wybrałem inny kierunek studiów (Komunikację Wizerunkową), który miał mi w jego prowadzeniu pomóc, dawał także zawód, gdyby z blogiem jednak nie wyszło i który poznałem od środka, uczestnicząc w zajęciach jako wolny słuchacz. Posiadanie konkretnego planu, a następnie umiejętne przedstawienie go rozczarowanym bliskim pozwala nieco załagodzić ich postawę.
Szczęśliwym trafem jak i katalizatorem dla zmiany postawy okazało się zaproszenie do programu Pytanie na Śniadanie, które niejako potwierdziło zasadność moich słów, że z tego całego blogowania może być lepszy efekt niż z wymuszonego studiowania paragrafów. Wszyscy “dobrzy doradcy” zostali posadzeni przed telewizorami i wystawieni na widok dandysa wypytywanego przez prowadzących o eksperckie tajniki mody męskiej. W świetle tego okazało się, że ta rezygnacja z prawa nie jest końcem świata, a może okazać się bardzo racjonalnym wyborem. Moje zmagania zakończył dobry PR.
Pozdrawiam i życzę wytrwałości w osiąganiu swoich celów!
Bardzo ładnie ujęty temat – idealna lektura dla tegorocznych maturzystów. Zdanie “A czy da się być najlepszym, kiedy nie lubi się tego co się robi?” nawet mnie skłoniło do zastanowienia się nad moją aktualną pracą i możliwościami jej zmiany. Pozdrawiam!
Dziękuję za ten wpis. Może po przeczytaniu go kilka osób się zastanowi, czy warto iść za pozostałymi owcami w kierunku popularnego i jednocześnie prestiżowego zawodu. Czy tylko mi się wydaje, że jak wiele osób uczy się w danym kierunku, a popyt się nie zwiększa (zawód nadal prestiżowy), to odsiew musi być duży? Lepiej zrezygnować samemu niż spotkać się z odrzuceniem i utratą sensu życia w dalszej perspektywie.
Szukanie swojej drogi w życiu może zająć sporo czasu ale warto go poświęcić by znaleźć tą właściwą ścieżkę:) dziękuję za ten wpis, okazalo się że nie tylko ja mam taki “problem” a patrZąc na to co już osiągnąłeś, widzę dla siebie większą szansę na sukces:) niezwykle prZyjemny post, i do tego strój bomba. Wydaje mi się, że dzięki tobie nasze szanse na wygranie jednej z bitew pt”nie zakładamy skarpetek do sandałów” wzrastają z każdym wpisem:) pozdrawiam Magdalena
Dandy niewystarczajaco zdolny na prawo, wiec bedzie pisal o szmatkach. hehehe
Czekamy na kolejne stylizacje z power suit w drodze po rzodkiewke i nadete opisy jak to trzeba czasami reprezentowac sile i powage.
Grunt to znalezc swoja droge: jedni beda prawnikami a inni pracownikami fizycznymi w hurtowni lub blogerami. 🙂
Może nawet bym Ci coś konstruktywnego napisał, ale tyle razy dałeś mi dowód tego, że nie warto poświęcać Ci zbyt wiele czasu, że się tym razem nie skuszę.
Pozdrawiam, tym razem wybitnie fizycznie zmęczony po czterogodzinnej sesji.
Twój jedyny i ulubiony,
Dandys 😉
Dobry wpis.
Miałem podobnie, z tym, że “mój tata jest prawnikiem” jest prawdą. Jak i pozostała połowa rodziny. Na prawie męczyłem się, mimo, że historię zawsze lubiłem i nie miałem z nią problemów, to jednak brak było “tego czegoś”. Rzuciłem studia po roku, pracowałem przez kolejny rok. Na chwilę obecną jestem po pierwszym roku kolejnego kierunku, który wybrałem trochę przez przypadek, ale odkryłem tym nową pasję.
Odnosząc się do tego, że ludziom wydaje się że “złapali Boga za nogi” – wielu ludzi, którzy nie mają w rodzinie prawników nie zdaje sobie sprawy, że to nie jest ciastko z kremem – olbrzymia konkurencja w wolnych zawodach (gdzie wręcz dochodzi do precedensu cen dumpingowych), naciski na sędziów, bo statystyka musi się zgadzać….
Pozdrawiam,
Szymon
P.S. Znalazłem się tu przypadkiem i zostaję stałym czytelnikiem
BEKA
Bardzo fajnie napisany tekst. Studia jeszcze przede mną, ale już całkiem niedługo – obym wybrał dobrze 🙂
Masz ciekawy pasek do zegarka. Można wiedzieć gdzie kupiłeś?
Massimo Dutti.
Dzięki. Pasek pochodzi z Massimo Dutti.
Jak nam wskazał nasz wspólny łysy mistrz: POŁĄCZ KROPKI.
Dawidzie, dziękuję za ten tekst.
Czytałem go z zapartym tchem, ponieważ do etapu historii, w którym pojawia się MISH, czułem jakby Twoja opowieść była o mnie [olimpiady -> prawo -> stypka po I roku -> zderzenie z drugim rokiem, pierwsza dwója z prawa rodzinnego -> decyzja o ruszeniu na MISH, bo prawo nie dla mnie -> przerwanie prawa].
I rzuciłem się w intelektualny wir moich licealnych marzeń.
Spotkałem na MISH-u i innych studiach pełno wspaniałych ludzi, którzy też poszukiwali swoich pasji, dysput inteligenckich (nic nie zastąpi zajęć z prof. Kleszczem, dr. Dybczyńskim czy dr. Lorczykiem), działalności na studiach. Wszystkiego tego, czego brakowało mi na moich sterylnych studiach prawniczych.
Wreszcie, spotkałem moja przyszłą Żonę (in spe).
Ale dalej, Drogi Dawidzie, nasze historie na pewien sposób się zupełnie różnią a jednocześnie są bliskie sobie (podkreślam, że poniższe wywody dotyczą gros, ale NIE WSZYSTKICH studentów. W szczególności, nie dotyczą Ciebie).
Również na MISH-u i innych studiach zobaczyłem to, o czym Ty piszesz w odniesieniu do studentów prawa. Ujrzałem, że 90 proc. ludzi w ogóle nie wie, co robi na uniwersytecie; że na filozofię dostają się wszyscy i zamiast zrobić odsiew, to się ciągnie ludzi za uszy, bo za studentem idzie pieniądz; widziałem też wśród MISH-owców ludzi (w tym samego siebie), którzy próbują pierdyliarda rzeczy i często połowy nie dociągają do końca. Widziałem zwycięzców, ale widziałem też zagubionych.
Zobaczyłem też ludzi, którzy są zachłyśnięci erudycją, a nie wiedzą tak naprawdę nic (och, ja naprawdę wiem, jak udawać zaznajomienie z książką, manipulując kilkoma cytatami z danego utworu). Zacząłem brzydzić się też nadprodukcją tekstów i konferencji, które mają produkować przyszłych doktorantów i zwiększać szanse na stypendia.
Im dalej bowiem biegłem za książkami, tym dalej czułem się zagubiony.
Doskwierało mi również, że w przeciwieństwie do wielu moich szanownych kolegów, po pierwsze muszę z czegoś żyć (bo utrzymuję się sam od drugiego roku) i rodzica nie stać na łożenie na wiecznego poszukiwacza pasji. I w szczególności doskwierała mi totalna nieprzystawalność humanistycznych rozkmin do własnej egzystencji (rozkmin często wydumanych, przez ludzi, którzy zielonego pojęcia nie mają o pewnych problemach, bo czekają na Openera, wyjazd do Francji lub kolejnego Erasmusa). Zauważyłem również wycofywanie się najbardziej wartościowych ludzi z tej humanistycznej gorączki w kierunku bardziej przyziemnych wartości jak rodzina.
**
Czyli znów byłem w punkcie zero, bo doskwierało mi niemal to wszystko, co jest na studiach prawniczych (za MISH-em przemawia jedynie większa szansa na intelektualną rozkminę).
Odwróciłem się od tej romantycznej pogoni za pasją, bo taki paradygmat wydaje się prawdziwy, kiedy w większości rzeczy rodzice utrzymują dyletanta. Ta gonitwa za pasją to paradygmat, który wśród niektórych, podkreślam NIEKTÓRYCH, może się ziści, ale w przypadku większości przedstawicieli współczesnego polskiego społeczeństwa prowadzi do smutnych rzeczy. W szczególności, do przedłużenia dzieciństwa i usprawiedliwiania własnej nieodpowiedzialności. Poza tym, pozwolę sobie postawić tezę, że takie rozumienie pasji zupełnie gubi istotę tego pojęcia, a często utożsamiamy ją z szerokim bananem na podłużnej twarzy ś.p. Steve’a Jobsa.
Pasja – zgodnie ze swoim łacińskim źródłosłowem – przez szmat czasu jest mordownią.
A przede wszystkim nie jest ucieczką.
Kiedy wróciłem na studia prawnicze, zaczynałem dostrzegać w prawie więcej istotnych rzeczy, które mi wcześniej umykały, m.in. to, że prawo to praca na wartościach. Że można podchodzić do jego nauki z pewną dozą przyjemności (która przerodziła się w mocne uczucie). Że zmusza do pokonywania ciężkich intelektualnych przeszkód.
Zacząłem doświadczać w końcu tego, że im cięższa przeszkoda, tym słodsze jest nad nią zwycięstwo.
I nawet nieszczęsne dwie pały z teorii i filozofii prawa, pozwalają mi stwierdzić, że ów ostatni przedmiot jest najlepszy spośród wszystkich . Z pokorą chylę też czoła przed Wykładowcą, ponieważ udowodnił jaka dotąd miałka była moja nauka filozofii.
Wreszcie dużo dała mi moja praca zawodowa, ponieważ intelektualnie i duchowo najwięcej rozwinąłem się właśnie w niej.
Przekroczyłem pewną conradowską smugę cienia. I gdybym przed nią uciekł, to pewnie dalej biegałbym hektycznie pośród wizaży humanistyki.
A tak sprawy sercowe i hajsy się zgadzają; czytam Levinasa od przeszło 1,5 roku i jestem szczęśliwym człowiekiem. Filozofia skończyła się na paru klasykach, a reszta jest tylko powtórzeniem i pędem za oryginalnością (ta teza niech będzie stawiana „na bardzo miękko”).
Taka jest moja historia. A Twoja Dawidzie pokazuje, że można też odnaleźć inne pasje.
Także — łączmy kropki.
Pozdrawiam.
Dzięki za wpis. Dobrze wiedzieć, że nie jestem jedyna. Zaczęłam prawo, bo tak wyszło, bo się dostałam, bo to świetny kierunek, bo rodzice radzili… Miesiąc temu skończyłam. Z dyplomem w ręce. Przez te pięć lat udowodniłam sobie i innym co tam chciałam udowodnić i kończę niniejszym swoją przygodę z prawem. Na szczęście mam drugi kierunek, który uwielbiam.
Po co udawać kogoś kim się nie jest?
Studiowałeś administrację, a nie prawo. Usosweb nie kłamie.
Żenada
Chyba jednak niedostatecznie dobrze szukałeś 😉
Z ogromną przyjemnością przeczytałam Twój komentarz, Arturze! Wow, to niesamowite, jak różne potrafią być ludzkie ścieżki. Każdy sam poszukuje swojej właściwej drogi – obaj zaczynaliście tak samo, a jednak i Twoje losy, i Dawida, są zupełnie inne. Bardzo cieszę się, że podzieliliście się swoimi historiami tutaj – są dla mnie niezwykle inspirujące! Te dwie wizje otworzyły mi oczy na zupełnie nowe kwestie, które powinnam w swoim życiu przemyśleć. Teraz patrzę na moje życiowe dylematy pod nieco innym kątem. Trafiłam tutaj, ponieważ wybrałam właśnie studia prawnicze (też we Wrocławiu) choć nie jestem do końca pewna, czy jest to kierunek, w który powinnam podążać. Mam 19 lat i wizja decydowania o swojej przyszłości wciąż mnie przeraża. Dobrze, że jest takie miejsce w sieci, gdzie można przeczytać o doświadczeniach innych osób, które zmagały się z niemal takimi samymi wątpliwościami. Pogoń za pasją może okazać się owocna, a może też być brutalnym zderzeniem z rzeczywistością.
Dziękuję – odnalazłam w Waszych historiach jakąś zagubioną część mnie 🙂
Jestem w trakcie czytania postu, ale co mnie ukłuło w oczy to :
“Jeden z niemieckich teoretyków prawa Gustaw Radbruch (twórca koncepcji wyższości prawa naturalnego nad stanowionym,”
Panie, cóż pan piszesz. O wyższości prawa naturalnego ludziom wiadomo chyba od zawsze. Proszę poszukać, np. stare teksty teologi katolickiej.
PS. Doczytałem już post do końca.
Poza tym pozdrawiam. Też studiowałem na Uniwersytecie Wroc. Z tą różnicą, że nie prawo, a ekonomię i zrezygnowałem dość szybko, bo na pierwszym semestrze : )
Z perspektywy czasu żałuję, że w ogóle liceum kończyłem ( albo, że nie w ramach edukacji domowej co daje dużo więcej swobody i możliwości samodzielnego rozwoju ), ale rozumiem, że niektórym potrzebne kwity, albo po prostu chcą/potrzebują się czegoś nauczyć akurat na studiach.