Wyjazd na łódzki Fashion Week jakoś nigdy nie stał najwyżej w hierarchii moich priorytetów. Aż do tego roku, kiedy to poczułem niespotykaną dotąd chęć zweryfikowania poziomu tej imprezy od środka, a nie tylko poprzez pryzmat internetowych relacji.
A te, co nie jest w tym przypadku szczególnie dziwne, obfitują w różne, czasami krańcowo nawet, punkty widzenia. Apologeci polskiego tygodnia mody często podkreślają, że jest on dobitnym dowodem na to, że w Polsce można organizować wydarzenia modowe i na dodatek można to robić na odpowiednim poziomie. Młodzi, aspirujący twórcy mają okazję zaprezentować się szerszemu gronu, a dzięki odpowiedniej oprawie medialnej całego wydarzenia informacja o tym dotrze do tych, do których będzie trzeba. Co ciekawe występ ten nie musi być pełnym sukcesem – wzmianka, niezależnie od tego jaka jest, jest przecież zawsze w cenie. Ostatecznie zaś zwykło się mawiać, że łódzki Fashion Week jest tą jedną z niewielu okazji, gdzie bez skrępowania można wznieść się ponad przeciętność w tym smutnym jak… w każdym razie dość smutnym jeszcze kraju. Zapomnieć o tych wszystkich społecznych obostrzeniach dotyczących ubioru i w efekcie popuścić wodze ekstrawaganckiej fantazji. Po powrocie z Łodzi znajomi fotografowie streetstyle’owi mają depresję, bo większa część z napotkanych na ulicach osób nie utrzymuje tamtego poziomu. Co by nie mówić, w Łodzi podczas FW na pewno jest kolorowo i różnorodnie 🙂
Z drugiej strony padają głosy, że jest to Fashion Week na miarę naszych możliwości i nie są to możliwości zbyt wielkie. Narzeka się na poziom pokazów, organizacji oraz wszechobecność blogerów, których bardziej od pokazów, interesują sponsorskie ścianki i obfotografowywanie się na ich tle. Sami blogerzy w ubiegłym roku nie przebierali w słowach, krytykując ograniczenie liczby przeznaczonych dlań akredytacji. Które przecież, z racji wykonywanego przez nich zawodu, należą im się jak miejsce w pierwszym rzędzie Annie Wintour 🙂
A jak jest naprawdę? To może wiedzieć Max Kolonko, ale niestety gdzieś zapodziałem do niego numer. W takim układzie droga do wyrobienia sobie własnej, rzetelnej opinii jest tylko jedna – 8 maja zebrać się i przejechać te pół Polski. O ile oczywiście podanie o akredytację, które przed momentem wysłałem, zostanie rozpatrzone pozytywnie. Wszystko teraz w rękach organizatorów 🙂
Kwiecień jest w moim przypadku miesiącem konferencji, dlatego w tym miejscu chciałbym serdecznie zaprosić wszystkich będących 25-tego kwietnia we Wrocławiu do Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UWr na godzinę 16.30 na kolejne spotkanie. Wystarczy rzut oka na prelegentów, by wiedzieć, że nie są to pierwsi lepsi blogerzy, ale ludzie będący w branży od lat i traktujący swoją pracę bardzo serio. Zapraszam!
Ponadto biorę udział w modowej bitwie miast – jeśli chcecie mnie wspomóc w boju, wejdźcie w TEN OTO link i oddajcie na mnie głos. Z jednego numeru IP można dziennie oddać 5 głosów. Serdeczne dzięki za wszystkie głosy i okazane nimi wsparcie! 🙂
Witam mam pytanie dotycząca butów od wiosny do jesieni, które będą dobre na deszczowe dni. Jakie wybrać? Chukka, wysokie brogsy, sztyblety czy może wysokie buty żeglarskie? Chciałbym je nosić do dżinsów, chino + koszula(marynarka). Na co szczególnie zwrócić uwagę przy wyborze takich butów? Czy wystarczy, że będą z gładkiej skóry?
Najbardziej uniwersalnymi w mojej ocenie będą trzewiki typu brogue albo chukka, gdyż sprawdzą się one zarówno przy zestawach luźnych jak i smart casualu. Jeśli mają one być użytkowane w deszczowe dni, to sugerowałbym, aby były wyposażone w gumową podeszwę, które o wiele lepiej radzi sobie z wodą aniżeli skórzany krupon. Nie ma jakichś szczególnych dodatkowych wytycznych, raczej powinno się zwrócić uwagę na to czy skóra jest odpowiedniej jakości (czy nie łamie się brzydko przy chodzeniu), czy but dobrze przylega do stopy, pozostawiając nieco luzu np. na wełnianą skarpetę, przez co będzie można je nosić także zimą.
Pozdrawiam 🙂
This inrodtuces a pleasingly rational point of view.