Bal przebierańców*

 

Od pewnego czasu w mediach stale pojawia się frazes, że w kwestii ubioru powinniśmy zawsze być w zgodzie ze sobą, ubranie powinno nas wyrażać, wreszcie powinniśmy się ubierać, a nie przebierać. W tę internetową mądrość zdają się wierzyć nie tylko prości zjadacze mody, ale także uznane w świecie fashion autorytety, których jedno słowo potrafi wywrzeć ogromny wpływ na szerokie grono ich odbiorców. Ten medialny slogan nie ma jednak nic wspólnego z rzeczywistością, gdyż zawsze, choć byśmy nie wiadomo co robili, jesteśmy przebrani. Ubranie bowiem nie ma mocy wyrażania nas jako takich, jest zawsze jedynie efektem przyjętej konwencji, a konwencjonalność ma się do indywidualizmu jak windsor do szczupłej twarzy – po prostu nie pasuje 🙂
 
Bądź inny niż wszyscy, wyrażaj siebie, idź własną drogą – czy nie takie komunikaty są jednymi z najpopularniejszych, jakie słyszymy na co dzień? Nie ma chyba osoby, która nie postrzegałaby siebie w kategorii niepowtarzalnej jednostki. Kult indywidualizmu tak mocno wrył się w naszą świadomość, że stał się czymś zupełnie naturalnym, oczywistym, niewymagającym zbytniej refleksji. Gdyby się jednak nad tym zastanowić, można by dojść do arcyciekawych wniosków; mamy tu do czynienia ze swoistym paradoksem – w świecie nieustannie nawołującym do indywidualizmu, bycie prawdziwym indywidualistą jest zupełnie niemożliwe. 

 

Najbardziej dobitnym przykładem indywidualisty w tematyce modowej był kilkukrtonie wspominany przeze mnie na blogu protoplasta dandyzmu, czyli Beau Brummel. W czasach, gdy wszyscy arystokraci żyli życiem wilka (który się nie myje, a żyje) i nosili się tak, jakby wyszli odbici spod jednej sztancy, on eksperymentował z kolorem, łamał dotyczące ubioru zasady i (o zgrozo!) regularnie zażywał kąpieli. Jego indywidualistyczna koncepcja wykraczała daleko poza ubiór, dandyzm był stylem życia, a ubiór miał za zadanie go manifestować. Czy wyrażał samego Brummela? W jego przypadku można by tak powiedzieć; jako trendsetter mógł byc utożsamiany z wypracowanym przez siebie stylem, którego przed nim nikt nie wyznawał i nie praktykował. Kiedy jednak grono dandysów zaczęło się powiększać, jego strój nie wyrażał go już jako Beau Brummela, ale jako członka dandysiej społeczności, jednego z realizatorów tej koncepcji stylu życia. Tak szybko jak stał się indywidualistą, tak szybko przestał nim być. Indywidualizm kończy się tam, gdzie zaczyna się lifestyle.

 

Ostatnio dane mi było natrafić na filozoficzny nurt zwany konstruktywizmem, którego specjalistyczną odmianę stosuje się na polu nauk społecznych. W myśl tej teorii człowiek postrzegany jest jako forma, którą w procesie socjalizacji wypełnia się konsumpcją oraz autoinżynierią. Schodząc z naukowego tonu można by zatem powiedzieć, że w myśl tej koncepcji to kim jesteśmy tak naprawdę w znikomym stopniu bierze się z nas samych, a jest głownie wynikiem nieustannego konstruowania siebie z dostępnych nam opcji. Biorąc pod uwagę także występowanie masowych mediów, które pozwalają nam dostrzec społeczne zróżnicowanie, wielość optyk i normalności, a także stylów życia, możliwości autokreacji wydają się być nieograniczone. Ubiór nie jest tu wyjątkiem – może symbolizować przynależność do grupy, może wyrażać konkretną postawę wobec życia, ale na dłuższą metę nie może wyrażać konkretnej osoby. Bo nawet jeśli przez chwilę wyraża, to za moment przestanie. Taki już los indywidualisty-trendsettera.


Nasza ludzka forma ma dwie bardzo ważne cechy. Po pierwsze jej napełnianie kosztuje nas dużo wysiłku, dlatego też drugie tyle wkładamy w jej należytą ekspozycję (stąd popularność mediów społecznościowych, które, skracając dystans między jednostkami, pozwalają dzielić się sobą za pomocą jednego kliknięcia myszką bądź dotknięcia ekranu telefonu). Po drugie jej zawartość nigdy nie jest stała, pewne elementy można z niej usunąć, by zastąpić je zupełnie nowymi, lepszymi. Jak to się ma do kwestii personalnego stylu?
 
Człowiek nie rodzi się ze stylem, ale go nabywa (o czym, o dziwo, często wspominają także ci szermujący kategoriami ubrania/przebrania). Czego nie dodają to fakt, że gdyby ubranie mogło nas wyrażać takimi, jakimi jesteśmy sami z siebie, to nasz styl byłby niezmienny w czasie, opierałby się bowiem na pewnych stałych, wsobnych dla każdego człowieka wartościach. Dobrze jednak wiemy, że tak nie jest, styl jest konstrukcją, która zmienia się, tak jak i nasza osobowość, co rusz pod wpływem wielu czynników zewnętrznych. I to czasami tak diametralnie, że sami się dziwimy przy przeglądaniu zdjęć sprzed kilku lat jak w ogóle mogliśmy tak wyglądać. Wiem o czym mówię, sam tak mam. 


Moje eksperymenty z ubraniami rozpoczęły się w liceum, kiedy to zachwyciłem się stylem Justina Timberlake’a, efektem czego starałem się w go miarę możliwości naśladować. Wraz ze wzrostem modowej świadomości jak i poszerzaniem swojej wiedzy pojawiła się chęć wkraczania na kolejne, nieznane dotąd pola. Dobrym przykładem mogą być tu krawaty typu knit, których początkowo unikałem jak ognia, by dziś nosić je przy każdej możliwej okazji. Mimo że pewne stylizacje z tamtego okresu niejednego przyprawiłyby o stylistyczny zawał, był to bardzo ważny okres wypróbowywania nieznanych dotąd rozwiązań. Okres, bez którego nie byłbym w stanie na tyle wykonstruować siebie, by móc dzisiaj mówić do was poprzez ten wpis. Konwencja, którą wyznaję, jest dla mnie na ten moment najbardziej odpowiednią, nie wiem jednak czy kiedyś nią nie zmęczę i marynarki ustąpią pola dresowym bluzom i sportowym butom. Już tyle razy zaprzeczałem swojemu “nigdy więcej”, że nie będę tego robil po raz kolejny.


Tak więc jestem przebierańcem i jest mi z tym dobrze. W życiu bowiem chodzi nie o wyrażenie siebie, ale o wykreowania siebie 🙂

*Tytuł zaczerpnięty z wpisu Kokijaże sur la Plaże, który stał się jedną z głównych inspiracji dla tego felietonu 🙂