Beż w krainie deszczowców.

Jak, będąc mężczyzną, wzbudzić sensację na wrocławskiej ulicy? Recepta jest bardzo prosta: wystarczy założyć klasyczny trencz.


W modzie męskiej w ostatnim czasie mamy do czynienia z ciekawym zjawiskiem, które znajduje odzwierciedlenie w świecie muzyki popularnej. Chodzi tu mianowicie o sytuację, w której reinterpretacja pewnego oryginalnego kanonu zyskuje od niego o wiele większy rozgłos, efektem czego zdarza nam się przyjmować tę nową wersję za pionierską. Myślę, że podobna rzecz stała się z trenczami; sieciówki tak przyzwyczaiły nas do przykrótkich, trenczopodobnych wyrobów, że obraz tego wiosenno-jesiennego klasyka zupełnie zatarł się w naszej świadomości. 

Klasyczny trench coat jest jednym z tych modeli, który nie narodził się w umyśle projektanta, a wyrósł raczej z czysto praktycznych potrzeb. Noszony już w drugiej połowie XIX w. swą popularność zawdzięcza, tu zaskoczenie, armii, głównie angielskiej i francuskiej, które odziewały weń swych żołnierzy podczas I Wojny Światowej. Weteranom ten rodzaj płaszcza tak przypadł do gustu, iż postanowili nie rozstawać się ze swoimi wysłużonymi okryciami także po zakończeniu działań wojennych. Krój ten znalazł wielu zwolenników nie tylko wśród mężczyzn, ale także wyemancypowanych kobiet, co ustanowiło go jednym z żelaznych punktów ogólnie pojętej mody. 

Mój egzemplarz posiada niemal wszystkie elementy klasycznego modelu: dwa rzędy guzików, szeroki kołnierz, dający możliwość postawienia go podczas wietrznej pogody, podkreślający talię pasek, pagony, sprzączki na rękawach oraz praktyczne, skośne kieszenie. Brakuje mu jedynie umiejscowionej na prawym barku strzelbowej nakładki, która chroniła newralgiczne części broni przed ich zamoknięciem. Jako że broni nie posiadam, taki element nie jest mi niezbędny 🙂

W przeciwieństwie do współczesnych wariacji mój trencz kończy się tuż nad kolanem, dzięki czemu spokojnie skrywa swymi połami znajdującą się pod nim marynarkę. Decyzji o zakupie tego typu płaszcza powinna towarzyszyć refleksja w jaki sposób będzie on noszony – czy do pary z marynarka czy też jako solista, zakładany na koszulę czy sweter. Osobiście jestem zwolennikiem rozwiązania kompromisowego, kiedy to płaszcz cechuje się wyszczuplonym fasonem, jednakże na tyle obszernym, by móc zmieścić pod sobą konstrukcję marynarki. 

Ostatnim razem zdecydowałem się na zabawę odcieniami i fakturami, dziś jednak wracam do kolorystycznej koordynacji. Niektórzy modowi eksperci mówią, że jedyną receptą na uniknięcie efektu clowna jest stosowanie w ramach jednego zestawu maksymalnie trzech kolorów. Nie przejmując się za bardzo przytoczoną „zasadą”, zdecydowałem się wykorzystać dokładnie sześć barw: biel, beż, karmel, czerwień, brąz oraz zieleń i myślę, że nie jest to połączenie zbyt nachalne. Kolory reprezentują podobną tonację i każdy z nich (prócz bieli, która zawsze stanowi idealną bazę) nie jest osamotniony, gdyż pojawia się na co najmniej dwóch elementach stroju. Taka korespondencja, w mojej opinii, pozwala uzyskać spójny, daleki od cyrkowego, efekt 🙂
“Ten w lewym dolnym rogu ma całkiem niezły gust” 🙂
Swego czasu w moim płaszczu przyłapał mnie także Maciek z Wro Street Fashion, czego efekty widać poniżej:

Płaszcz – szwedzki demobil (secondhand)
Marynarka – H&M (secondhand)
Koszula – Cedarwood State (secondhand)
Krawat – Tie Rack (secondhand)
Poszetka – SuitSupply (prezent)
Pasek – bez metki (secondhand)
Spodnie – Zara (secondhand)
Buty – 100% Shoes (secondhand)