Po mojemu: moro

Trąci to truizmem, ale każdy sezon ma swoje trendy, a jednym z tegorocznych motywów, który jako must-have lansują projektanci, a w ślad za nimi eksperci ds. mody i sieciówki jest wzór moro (z ang. camo). Polski termin, określający wzór złożony najczęściej z wielu fantazyjnych plam w odcieniach zgniłej zieleni, jest akronimem stworzonej w PRL-u nazwy „materiał odzieżowy roboczo-ochronny”. Mimo, iż inspiracje militarne pojawiają się z większym lub mniejszym natężeniem praktycznie co sezon (kurtki, bojówki, t-shirty), w obecnym moro pojawiło się w obszarach mody, do których wcześniej nie miało dostępu (warto wspomnieć krawaty, wizytowe koszule czy nawet buty typu monkstrap).

Jak już kiedyś wspominałem jestem trend-sceptykiem i postawa ślepego naśladownictwa w ramach pogoni za trendami jest mi obca, mimo to uważam, że ciekawe rozwiązanie, aplikowane w skromnych ilościach i przetworzone na własną modłę, może stać się podstawą ciekawego wizerunku. Biorąc pod uwagę także moje szczęście do odnajdywania potrzebnych elementów w opcjach budżetowych, wykorzystanie tego interesującego motywu było tylko kwestią czasu. A czas właśnie nadszedł 🙂

Utrzymany w kolorystyce moro krawat, prezentowany już na blogu we wpisie kolekcjonerskim, stanowi solidną bazę do budowania militarnego wizerunku. Nierównomierne plamy zastąpione zostały przez ciasno ułożone kwadraty, składające się na wzór typu tartan, co, w moim przekonaniu, stanowi ciekawą reinterpretację klasycznego motywu. Mięsistość i grubość jedwabiu, z jakiego krawat został wykonany, równoważy jego szerokość – ma on niecałe 7 cm, co sytuuje go w przedziale krawatów szczuplejszych, aniżeli tradycyjne. Co ciekawe, podczas ostatniej sesji przekopywania kosza z krawatami w jednym z secondhandów, natrafiłem na przepiękną, węższą aniżeli standardowa, spinkę do krawatów. Po uiszczeniu czterdziestu groszy należności, stałem się właścicielem gadżetu, który idealnie współgra z nowoczesnymi, węższymi krawatami. 


Tak wyrazisty dodatek wymaga zastosowania neutralnej bazy: wybór padł na sprawdzoną i wielofunkcyjną białą koszulę, bawełnianą poszetkę i świeżo odebraną od krawcowej szarą marynarkę. W historii krawieckich interwencji Pani Mirosławy była to jedna z najbardziej pracochłonnych operacji – poprawy wymagał niemalże każdy jej aspekt. Myślę jednakże, że było warto, bo po podniesieniu, skróceniu i wyszczupleniu rękawów, taliowaniu, korekcie pleców i zaszyciu szliców, marynarka nabrała nowoczesnego, smukłego wyglądu. A że marynarek nigdy dosyć, w przyszłości na pewno znajdzie się dlań jeszcze zastosowanie.

Drugi zielony akcent stanowią spodnie, z którymi wiąże się ciekawa historia. Kupiłem je w lumpeksie w Kłodzku, dokąd udałem się celem, o ironio, załatwienia sobie wpisu przeniesienia do rezerwy, którego to, z racji późnego terminu komisji, nie mogłem dokonać w Świdnicy. Zdenerwowany faktem, iż musiałem jechać taki kawał tylko po to, by otrzymać w swojej książeczce jeden mały wpis, postanowiłem swą frustrację rozładować pośród wieszaków i koszy z odzieżą z drugiej ręki. Gdy po ponad dwugodzinnej podróży wróciłem do domu, stwierdziłem, że choćby dla zakupu tego egzemplarza warto było tam pojechać. Spodnie, wykonane z miękkiej bawełny, poddane zostały zwężeniu w pasie, a nadmiar materiału przy nogawkach, poprzez ręce mojej niezawodnej Mamy, zamienił się w solidne, obniżające formalność całości mankiety. Oliwkowa zieleń spodni jest bardzo uniwersalna, ładnie komponuje się nie tylko z górą w kolorze szarym, ale także brązowym czy granatowym. 


Foto: Misia Siennicka

Marynarka – Marks & Spencer (secondhand)
Koszula – Cedarwood State (secondhand)
Krawat – Olymp (secondhand)
Okulary – H&M
Spinka do krawata – The Tie Bar (secondhand)
Poszetka – Tie Rack (secondhand)
Zegarek – Timex
Pasek – Lion
Spodnie – Zara (secondhand)
Skarpetki – bazarowe
Buty – Clarks (secondhand)