Secondhand – styl życia.

 

Jestem cierpliwym dusigroszem. Może to z powodu tych cech charakteru zostałem wyznawcą filozofii secondhand. Już od pierwszych wypadów na świadome (co nie jest równoznaczne z tym, że były udane) zakupy, nigdy nie zdarzyło mi się, aby jakakolwiek rzecz wpadła mi w oko do tego stopnia, iż byłbym w stanie zapłacić za nią każdą cenę. Rzadko kiedy zapuszczałem się w rejony nieoznaczone widocznymi z daleka banerami „WYPRZEDAŻ”, okraszonymi często mniej lub bardziej okrągłym procentem obniżki. Miało to swoje zalety – przebywanie w sklepach nie zajmowało dużo czasu, same poszukiwania także, a radość z odnalezienia odpowiedniego ubrania, którego cenę obniżono szybkim i niedbałym ruchem flamastra, kolorową nalepką na metce, czy osobną przywieszką, powodowała przyjemną nadprodukcję endorfin. Za każdym razem, gdy, dzierżąc w ręku przecenioną zdobycz, opuszczałem progi galerii handlowych czułem się na wskroś pierwotnie – jak łowczy, który po udanym polowaniu dumnie wraca do domu ze swym łupem.
I tak było do dnia, kiedy to celem zaopatrzenia się w odpowiednie kostiumy na potrzeby szkolnej akademii, zawędrowałem do jednego z okolicznych secondhandów i zostałem na dłużej. Odkryłem wtedy fakt, który niezmiernie ucieszył moją przesiąkniętą skąpstwem duszę – mogę ubrać się porządnie, wydając na ten cel ułamek ceny, jaką musiałbym poświęcić na zakupy w sklepach z odzieżą. Może brzmieć to banalnie, ale dla sfrustrowanego młodego człowieka, który chciałby móc ubierać się tak jak chce, a nie tak, jak pozwala mu zasobność jego portfela, było to odkrycie graniczące z iluminacją. Po pewnym czasie okazało się także, że, nie dość, iż mój rozmiar, plasujący się w przedziale między XS a XS -, nie jest superpopularny wśród bywalców secondhandów, to jeszcze mam niebywałe szczęście do znajdowania rzeczy, których akurat brakuje mojej garderobie. Do galerii chodzę teraz niezmiernie rzadko, w przeciągu ostatnich trzech lat w regularnych sklepach dokonałem zawrotnej ilości transakcji – jeśli dobrze pamiętam było ich około 10.
I to dziwne, obce niemal uczucie, kiedy jednorazowo zostawia się w kasie więcej niż sto złotych, gdy standardowy rachunek opiewa na kwotę od złotych kilku do kilkunastu – za kilka lub kilkanaście rzeczy.